‎W ubiegłą sobotę (23 kwietnia) wybraliśmy się kameralną grupką na wycieczkę w góry. Brzmi trywialnie, nudno i nieciekawie, bo w końcu co ciekawego może być na SZKOLNEJ wycieczce?

Jak się okazało, było wyczerpująco, jednak wszystkim się bardzo podobało, bo…

  1. Wycieczka przebiegała w przyjaznej atmosferze;
  2. W miłym towarzystwie wspaniałych ludzi;

3.   Było dużo różnych zaskakujących sytuacji.

Ale zacznijmy od początku. O godzinie 5:45 byliśmy umówieni na Dworcu PKP w Katowicach. Przybyłam na czas, tak jak prawie cała grupa. Gdy czekaliśmy na resztę, Pani Maria Osika przedstawiła nam Pana Bogusława Mierzwę z siemianowickiego oddziału PTTK. Pan Boguś będzie dbał o to, żebyśmy nie pobłądzili. Wyjechaliśmy z Katowic około godz. 6:02 bez jednej osoby, która – jak się później okazało – zaspała. Mniejsza z tym. Pani Osika przechadzała się między nami, sprawdzając samopoczucie, które oczywiście było doskonałe :P.

Mniej więcej w połowie drogi, na stacji w Skoczowie wsiadła nasza zaspana koleżanka i opowiedziała swoją historię: Miał ją obudzić tata, ale jemu nie zadzwonił budzik, więc nie obudził też Wiktorii. Jej tata heroicznie ścigał się z pociągiem i zawiózł ją aż do Skoczowa. Reszta podróży przebiegała spokojnie aż do stacji Wisła Dziechcinka, gdzie Pani oznajmiła, że niedługo wysiadamy, co skutkowało natychmiastowym poruszeniem wśród wycieczkowiczów, którzy zaczęli się pakować po tym, jak powyciągali picie, jedzenie, książki, słuchawki…

Wysiedliśmy na stacji Wisła Głębce po dwuipółgodzinnej tułaczce pociągiem, a wówczas naszym oczom ukazała się stroma ściana. Na całe szczęście nie musieliśmy się na nią wspinać, bo poszliśmy cywilizowaną trasą. Chłopcy na początku szli z przodu, lecz po dwudziestu minutach miejsca się zamieniły i to dziewczyny prowadziły. Gdy tak ich wyprzedziłyśmy, miałyśmy więcej czasu na odpoczynek, bo mogłyśmy stawać kiedy chcemy i ruszać jak ich przyuważymy. Ale potem miejsca kompletnie się pomieszały. Grupa wyglądała jak dzikie stado owiec, krów albo jakichś baranów:)

Zmierzając na Stożek, miało się wrażenie przy pierwszym podejściu, że ta góra rośnie – i tylko po to, żeby nam zrobić na złość – i że trzeba będzie wejść jeszcze wyżej niż rzeczywista wysokość góry, która wynosi 978 m.n.p.m. Ale wraz z wysokością ubywało zmęczenia, człowiek się rozluźniał i cieszył życiem. Nasz kolega poszedł przez błoto, utknął mu but i miał całą skarpetkę z błota, a koleżanka zgubiła kolczyk. W czasie postoju kolega założył na nogę worek i dzielnie szedł dalej w brudnym i mokrym bucie, który przy każdym kroku wydawał chlupoczące dźwięki.

Dalej droga robiła się dużo przyjemniejsza, bo nie szliśmy cały czas jakąś stromizną, tylko delikatnie pochyłą lub prawie prostą ścieżką. Następny postój był dużo dłuższy, bo musieliśmy coś zjeść i zaczekać na niedobitków idących na końcu z Panią. Ruszyliśmy dalej niebieskim szlakiem i podpierała nas na duchu myśl, że została tylko godzina drogi. Rzecz jasna, trwało to dłużej, bo okazjonalnie stawaliśmy, by podziwiać cudne widoki. Szliśmy dalej, wszystko mnie bolało i zresztą nie tylko mnie, bo musieliśmy chodzić po błocie i kamieniach, a w mieście na co dzień poruszamy się środkami transportu publicznego. Dlatego, gdy znaleźliśmy miejsce, w którym łączyły się wszystkie szlaki, wiedzieliśmy, że to już blisko. A gdy zobaczyliśmy budynek na horyzoncie, to biegliśmy tak szybko, że nie czuliśmy bólu, tylko satysfakcję z tego, że dotarliśmy. Pani Osika zarządziła godzinną przerwę do 12:15, w czasie której część zjadła obiad, a część, w tym ja, czekała z tym do drugiego schroniska. Wbiłam sobie pieczątkę w książeczce GOT PTTK i poszłam oglądać widoki na dwór. Godzina minęła niespodziewanie szybko i już staliśmy pod schroniskiem, robiąc zdjęcia. Pan Mierzwa opowiadał o schronisku, górach i o szlaku.

I znów RUSZAMY!!! Tym razem szliśmy w dół i w górę, w dół i w górę – i tak przez cały 1 km. I znowu przerwa na polu z mrówkami, które paskudnie mnie pokąsały. Tam podziwialiśmy widoki na siedząco i znowu ruszyliśmy z nową siłą i werwą. A tu nagle pole z nawozem. Fetor był niesamowity. Po tej górce było już w miarę umiarkowanie i płasko, a więc i znośnie, i przyjemnie. Ale niedługo, gdyż pojawiła się stroma droga w dół, przy której bolały kolana i mięśnie. Jednak po chwili ukazało się schronisko na szczycie Soszowa (886 m.n.p.m). Tam druga część grupy zjadła prowizoryczny obiad i tak upłynął czas na żartach i śmiechach. Po zwołaniu zbiórki „Boguś”, nasz przewodnik, zażartował, że musimy iść na powrót pod tą wielką, stromą górę. Ale okazało się to nieprawdą i zaczęliśmy schodzić do centrum Wisły. Jak schodziliśmy, Adrian wywrócił się na równej drodze, a jak sam twierdzi, nawet nie zauważył, że się wywraca, bo się zamyślił. A świadkowie mówią o tym, że cała ta sytuacja wydarzyła się w zwolnionym tempie. – „To był taki delikatny pokłon do ziemi” – twierdzą niektórzy.  Schodząc, większość puszczała do niego uwagi typu – „Uważaj na siebie – myśl jak idziesz, bo znów się wywrócisz!” – No, ale wróćmy do historii wycieczki. Zeszliśmy niedaleko stacji Wisła Uzdrowisko, pokonując do niej około 6 km.

Na stacji rozdzieliliśmy się na dwie grupy: Na tą, która idzie do centrum z Panią Marią kupić oscypki i na tą, której już wszystko „odpada”, bo nie mają siły się poruszać, więc zostali z Panem Bogdanem. My – całą szóstką – ruszyłyśmy z Panią po te wędzone specjały. Wracając, przechodziłyśmy koło wystawy z pięknymi drewnianymi rzeźbami. Na stacji zajęliśmy wszystkie ławki na peronie drugim, a ci, dla których nie starczyło miejsca, rozsiedli się na ziemi, na kurtkach, niczym koczujący reporterzy na miejscu zdarzenia. W momencie gdy nadjeżdżał pociąg, czułam się jak rozbitek zauważony przez frachtowiec klasy A.

Na pokładzie było zdecydowanie za głośno, jak weszliśmy, ponieważ w każdą stronę latały liściki, dostaliśmy totalnej głupawki po ciężkim wysiłku i Pani była zdziwiona: -„Jak wy tak potraficie, przecież ledwo sturlaliście się z góry?”- No, ale w pociągu były inne warunki niż w górach. Było już czuć miejską bryzę, a tam to było jak w innej rzeczywistości. Niedaleko dworca w Katowicach zebraliśmy się i czekaliśmy zwarci i gotowi. Pod kasami rozeszliśmy się do domów. Pożegnaliśmy się i mam nadzieję na kolejne takie fajne wycieczki z takimi fajnymi ludźmi.

 Wiktoria Pawliszewska Klasa 1B